Raz do roku wypada, Dzień Wiejskiego Burka, jeden dzień w roku z wyjściem, jedynym wyjściem w roku – nieprzypadkowym


Do Pana wyjście, na szczepienie coroczne, obowiązkowe. Płatne.

Bobiki, Burki,Pucki, Murzyny, Cygany, Szariki i Psoty - na postronkach plecionych ze snopowiązałkowego sznurka, w warkocz plecionych przy szyi, a pod rękę już w cztery, w kwadrat, do pewniejszego chwytu. Z pyskami przy ziemi, ziające, zgłupiałe, szczają z ekscytacji w sposób niekontrolowany, po brzuchu się olewające, po łapach przednich, z podniecenia milionem zapachów napotkanych w tym dniu dla nich wyjątkowym .

Bo u Pana na szlace w podwórzu wysypanej tysiąc kropli już upadło, i jazgot jest, i kwik, szarpanina, postronki się napinają, oczy na wierzch wyłażą z podduszenia, jęzory wiszą, ziemię pazurami drą, trzęsą się jak w delirium, to kuksańce lekkie gumiakiem na spokój, na przygotowanie.

Bo wtedy za łeb trzeba chwycić mocno, zblokować, pod pachę najlepiej, aż kłaki na swetrze i ośliniona nogawka w gumiaku zostanie, albo na marynarce przedwojennej, staroświeckiej, co wyglądają w nich jak właśni ojcowie z kronik filmowych czarno - białych. Nie spojrzy nawet taki - chwila, moment, sprawnie - następny.

Niektóre są dalej przypięte na paskach z gumowanej dratwy, te najtrudniejsze przypadki co łeb im trzeba w sztachety, i we dwóch chłopa wtedy - nie da się inaczej, walczy taki do końca aż futro się sypie, to największe ze wsi bydlęta łańcuchowe, agresywne bo tchórzliwe. Większość to raczej skala mini, mikro - średniaków nieco mniej, takie hienowate, jakby chupacabra albo diabeł tasmański. Skołtunione na grzbietach, ochrypłe.

Ale już oto kolejny wleczony za sznurek, zapiera się, służebnica pańska dogląda co by się nie pożarły, w czółenkach rozdeptanych stoi na kantach stóp, buja się, palcami niewidoczny paproch strząsa z fartucha, mlaska, zęby ssie, minę ma ważną, ze znawstwem patrzy na te byty pokraczne, paluchem krzywym pokazuje co i jak, ważna jest, wybrana, cycata i tłusta, śmieje się zasłaniając usta dłonią. Szybko idzie i sprawnie, tłok zelżał nieco, mdły zapach wyświechtanych do połysku marynarek i szarych mydlin daje się wyprzeć temu co pan na łopatę zbiera a poleciało ze sparaliżowanych psich zwieraczy, szczekanie coraz bardziej z oddali, skończyło się wyjście, teraz znów w metr pięćdziesiąt przestrzeni, aż rok czekać znów na te święto, na dwieście, trzysta metrów przestrzeni, aż polać się ze szczęścia, powęszyć, szczeknąć, łeb w sztachety i znów z powrotem w metr pięćdziesiąt, na kolejny rok...

Pitfall
punktpotrojny.blogspot.com

Podziel się ze znajomymi!

W celu zapewnienia jak najlepszych usług online, ta strona korzysta z plików cookies.

Jeśli korzystasz z naszej strony internetowej, wyrażasz zgodę na używanie naszych plików cookies.