W zeszłym roku Leszek z Bogatyni i Sławomir z Porajowa odbyli podróż na rowerach do Wiednia.W tym roku mieli w planie Kopenhagę, ale... życie zweryfikowało te zamierzenia. Postanowili troszkę podnieść sobie poprzeczkę i zobaczyć jeszcze kawałek Szwecji. Oto relacja Sławomira.

Leszek i Sławomir, fot. Leszek i Słwaomir

[Zeszłoroczna relacja: Z Porajowa i Bogatyni do Wiednia. Na rowerze!]

Dzień 1 Porajów/Bogatynia - Sacro (Niemcy)

Miejsce spotkania wyznaczyliśmy sobie przy źródle wody we wsi Leuba (Niemcy). Z Porajowa miałem 20 km, Leszek z Bogatyni ok. 25 km, ale już na dzień dobry musiał zmierzyć się z podjazdem do Działoszyna. Od Leuby jedziemy już razem, sprawnie mijamy Gorlitz, Rothenburg i okoliczne wsie. Pogoda słoneczna, niestety na 93 km, niedaleko Bad Muskau załamuje się potwornie. Przechodzi burza z ulewą która zmusza nas na prawie 1,5 godz. do przymusowej przerwy. Na szczęście mamy gdzie się schować bo na trasie jest zabudowany, drewniany przystanek dla turystów. Po chwili chowa się tam jeszcze jeden rowerzysta, który okazuję się mieszkańcem Łęknicy i czas upływa szybko na wspólnych rozmowach. Gdy deszcz ustaję na tyle że da się dalej rozumnie jechać, kierujemy się do Bad Muskau i genialnym mostem pieszo-rowerowym przejeżdżamy do Łęknicy na spóźniony obiad. Niedaleko granicy jest restauracja - z marnym raczej wyborem, ale nie chcę nam się szukać niczego innego. Deszcz znowu daję o sobie znać. No ale jest to nowa restauracja to może się poprawią bo podany obiad rewelacyjny też nie był... Wjeżdżamy z powrotem do Bad Muskau i jedziemy do pięknego parku podziwiać pałac. Zaczepia nas kolejny rowerzysta z Polski, a teraz mieszkaniec Wiednia. Spakował rower do auta i przyjechał sobie pojeździć po Niemczech. Opowiada, że ma rodzinę w... Bogatyni. Niestety nazwisko wypadło nam z głowy, więc pozdrowień nie będzie... Pogoda psuje się cały czas a my ruszamy dalej. Za Bad Muskau ścieżka rowerowa Odra/Nysa jest wyjątkowo nudna... Droga wiedzie wałem i widać tylko Nysę Łużycką, łąki i pola. I tak w kółko. Kilometry uciekają pomału. Po minięciu miasta Forst jest już późna godzina, deszcz siąpi nadal, w nogach już ponad 150 km i czas rozejrzeć się za noclegiem. Zjeżdżamy 700 m ze szlaku i lądujemy w miejscowości Sacro, gdzie jest pensjonat o tej samej nazwie. Mają tam miejsce campingowe z całym zapleczem i nic więcej do szczęścia już nam dziś nie trzeba. Zaaferowany recepcjonista i kelner w jednym nie chcę od nas nawet dokumentów (za 15 min. Niemcy zaczynały swój mecz z Włochami w ćwierćfinale Mistrzostw Europy). Kasuje nas tylko po 8 euro za miejsce. Rozbijamy swoje namioty, potem prysznic itd. Rowery chowamy do specjalnego garażu gdzie są już inne rowery (min. trójki turystów z Czech, którzy jechali od źródła Nysy do Ahlbeck). Wchodzimy do pensjonatu na zasłużone piwo, a tam na wielkiej sali chyba wszyscy mieszkańcy Sacro zebrali się na wspólnym oglądaniu meczu. Wiadomo jakie były emocję. Przy rzutach karnych sala kilka razy eksplodowała z radości (Niemcy ostatecznie wygrały). Po meczu w końcu można odpocząć. Sen przychodzi błyskawicznie.

Dzień 2 Sacro ( Niemcy) - Myślibórz

Około 7 rano wyruszamy dalej. Wracamy na szlak i sprawnie dojeżdżamy do Guben. Przejeżdżamy na naszą stronę do Gubina na małe śniadanko i kawę. Szybki powrót do Guben i dalej na północ. Po ok. 20 km docieramy do Ratzdorfu, gdzie Nysa Łużycka łączy się z Odrą. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć i z niedowierzaniem patrzymy na punkt pokazujący jak wysoko była tutaj woda podczas powodzi. Następne na szlaku to miasto Eisenhuttenstadt z ciekawym centrum i kilkoma pensjonatami zachęcającymi cyklistów do odpoczynku. My jedziemy dalej. Duże wrażenie robi widok upadłej fabryki ulokowanej obok Odry. Na niebie zaczynają się pojawiać ciemne chmury, szczęśliwie dla nas póki co nas omijają. Docieramy do Frankfurtu nad Odrą. Zajeżdżamy do małej restauracyjki w pięknie położonym miejskim parku. Bierzemy jakąś przekąskę i próbujemy lokalne piwo (Frankfurter Pilsner). Naprawdę dobre piwo i jednym kuflem gasimy pragnienie. Była to dobra decyzja, bo nagle zerwała się 10-minutowa ulewa. Po niej błyskawicznie wychodzi słońce i możemy kontynuować podróż. W Kustrin/Kietz postanawiamy na dobre przeskoczyć na Polska stronę i jesteśmy w Kostrzyniu nad Odrą. Jeżeli ktoś ma w planie jechać na festiwal "Woodstock" na rowerze z naszych terenów ,to potwierdzamy. Spokojnie da się to zrobić w 2 dni. W mieście tylko szybkie zakupy w sklepie i znów jesteśmy na trasie. Przerwa na kawę na jednej stacji benzynowej i obieramy kierunek na Myślibórz do którego chcielibyśmy dzisiaj dotrzeć. Jesteśmy tam pod wieczór, mając w nogach już ok.180 km. Zatrzymujemy się w rewelacyjnym pensjonacie "Nad Jeziorem". Pogoda znów się załamuję i jesteśmy zadowoleni że dziś nie musimy rozbijać namiotów.

Dzień 3 Myślibórz - Dziwnówek

Rano pyszne śniadanie w pensjonacie, mała kontrola techniczna rowerów i jedziemy dalej. Słońce świeci ale przeciwny wiatr utrudnia normalną jazdę. Docieramy do Szczecina i Leszek łapie swoją pierwszą "gumę" dzisiaj i na dodatek znów zrywa się konkretny deszcz. Wymusza to nieplanowany postój, ale liczyliśmy się z tym że tak może być na trasie. Jedziemy dalej, a droga wiedzie min. przez Goleniowski Park Technologiczny. Niewiarygodne ile tam powstało fabryk! Z lewej, z prawej - mnóstwo firm. Czapki z głów przed włodarzami Goleniowa, że ściągnęli taką masę inwestorów! Następne na naszej drodze miasteczko warte uwagi to Stepnica. Położona nad Roztoką Odrzańską i Zalewem Szczecińskim. Tam niestety pech dopada Leszka po raz drugi i znów musi wymienić dętkę. Potem spokojna jazda do Wolina. Miejscowy mówi nam jak wyjechać na Dziwnówek, twierdząc, że prowadzi tam droga rowerowa. Uśmiech szybko schodzi nam z twarzy jak widzimy tę "drogę"... Wyłożona poszarpanymi blokami i nierówną kostką - nie jest to droga, o której marzą nasze ciała (kto jeździ rowerem, ten wie o co chodzi). Gdy wjeżdżamy do Dziwnówka licznik rowerowy pokazuje, że dziś zostało pokonane prawie 175 km. To na szczęście ostatni tak długi etap w Polsce. Czas na odpoczynek i dach nad głową w jednym ośrodku zapewnionym przez urocze Panie wychowawczynie jednej z kolonii.

Dzień 4 Dziwnówek - Świnoujście

Rano odpoczywamy. Nigdzie się nie śpieszymy. Do Świnoujścia ok. 55 km i dopiero głębokim popołudniem chcemy wyjechać. Jest czas żeby pójść nad morze, wypić kufelek piwa i zjeść normalny obiad, bo fanami kebaba i pizzy nie jesteśmy, a jest tu tego zatrzęsienie. Dziękując jeszcze raz za możliwość noclegu, w porze "Teleexpressu" ruszamy do Świnoujścia mając w planie zahaczyć o Woliński Park Narodowy (wiadomo - żubry ) i Międzyzdroje. Deszcz niestety znów krzyżuję nam pomysł i zostają Międzyzdroje, w których chowamy się przed pogodą i pomału je sobie zwiedzamy. Po wydostaniu się z miasta jedziemy jedyną drogą do Świnoujścia czyli krajową S-3. Odcinek krótki ale zrywa się jak do tej pory najpotężniejsza ulewa połączona z burzą. Jesteśmy cali mokrzy. Na jednej ze stacji benzynowej zdejmuję obuwie. Nie ma sensu zakładać nowych, bo za minutę byłyby przemoczone identycznie. Jadę na bosaka i jest to najrozsądniejsze wyjście w tej sytuacji. Suche zakładam dopiero jak mija ulewa i automatycznie poprawia się humor. W ten sposób docieramy do portu i wchodzimy na prom płynący do Szwecji. Na pokładzie o dziwo dość rozsądne ceny jedzenia i piwa, więc spokojnie można posiedzieć w bufecie. Nasze miejsca pokładowe znajdują się na 9 piętrze i widoki mamy niesamowite. Znów zaczyna padać deszcz co zniechęca po chodzeniu po otwartym tarasie. Ok. godz. 23 prom odpływa.

Dzień 5 Ystad (Szwecja) - Malmo - Kopenhaga (Dania )

W Szwecji jesteśmy po ok. 7 godzinach rejsu. Nad ranem wydawało się, że się przejaśnia. Nic z tego. Ystad wita nas deszczem. Póki co nie jest ekstremalnie silny i da się jechać. Więc jedziemy do centrum. Zwiedzamy, fotografujemy i czas obrać drogę na Trelleborg. Znak informuję nas, że to tylko 44 km ale... szlak wiedzie tuż przy morzu (plaże tam kamieniste lub zupełny ich brak). Zrywa się znowu (który to już raz na naszej wycieczce...) ulewa i wiatr hulający od morza tak skutecznie wyhamowuję nas że prędkość na liczniku pokazuję czasami 8 km/h! Z pozytywów trzeba jednak zaliczyć widoki i to że z Ystad do Trelleborga wiedzie genialna droga rowerowa. Przed miastem deszcz w końcu trochę odpuszcza i można w spokoju zwiedzić centrum, zjeść obiad, wysłać pocztówki znajomym. Spotykamy również mieszaną parę polską-niemiecką, która również podróżuję rowerami a Trelleborg był już ich metą. Muszę zaznaczyć, że Szwedzi bardzo sympatyczni i skorzy do pomocy w każdej sytuacji. Leszek ma do roweru przypiętą Polską flagę, ja przypinam Szwedzką i wszyscy odbierają nas bardzo pozytywnie. Po angielsku da się tutaj dogadać praktycznie z każdym, ale trafiamy jedną starszą kobietę, która po angielsku nie mówi i z tego powodu ma prawie łzy w oczach. Na migi pokazuję nam żebyśmy jechali za nią (też była na rowerze) i sama "atakuje" pierwszego spotkanego człowieka z prośbą żeby nam pomógł. A tym jegomościem okazuję się turysta z Frankfurtu nad Odrą. Robi wielkie oczy jak mu mówimy skąd jedziemy a jeszcze większe jak się dowiaduję że 3 dni temu byliśmy w jego mieście. Pyta się czy mamy rok urlopu czy co... Jest wesoło ale na nasze szczęście wie gdzie mamy się pokierować dalej żeby wyjechać na drogę do Malmo. Gdy jesteśmy na trasie, tradycyjnie zrywa się ulewa i potwornie mocny wiatr. Jest to na tyle dokuczliwe że w pewnym momencie rozważamy żeby znaleźć jakiś camping lub byle co, co pozwoli nam się trochę wysuszyć i odpocząć. Zwycięża jednak opcja parcia naprzód. W końcu słońce trochę się wychyla zza chmur poprawiając humory, ale nie na długo. Na rogatkach Malmo jedyna niewielka chmura deszczowa musiała spłukać się nad nami... W końcu jesteśmy w mieście i obowiązkowe zwiedzanie, kupno pamiątek i kierujemy się na dworzec główny gdzie musimy wsiąść do pociągu i przejechać nim do Kopenhagi, genialnym mostem, jednym z cudów architektonicznych postawionym nad morzem. Widok z pociągu rewelacyjny. Z lewej morze ,z prawej morze, statki... Podróż trwa kilkanaście minut i w końcu wieczorem lądujemy na dworcu głównym w Kopenhadze. Mieliśmy spis tanich hoteli, ale teraz trudno je odnaleźć, więc krążymy po mieście w poszukiwaniu taniego noclegu, ale ceny są powalające. W kiepskim hotelu chcieli prawie 110 euro za osobę i rowery miały zostać na zewnątrz przypięte do barierki. Taka opcja nie wchodzi w rachubę i noc postanawiamy spędzić na dworcu głównym. Próbujemy złapać trochę snu (na zmianę) i rano ruszyć na podbój miasta .Dworzec w nocy od 2.30 do 4.30 godz. jest zamykany i też jesteśmy zmuszeni go opuścić ale pogoda w stolicy Danii jak na razie dobra i jest ciepło. W nocy dworzec przyciąga różne menelstwo i po kilkunastu minutach widać kto jest dilerem, a kto po chamsku próbuję kraść rowery przypięte przed dworcem. Pełno kamer i bierność duńskiej policji wielce zastanawiająca... Jest i Polski akcent bo wśród miejscowych spitusów wyróżnia się niejaki Mirek, który ze 100 razy w ciągu godziny informuję swoich towarzyszy że jest z "Poland" drąc się przy tym niemiłosiernie. Gdy przetacza się obok nas przestajemy na chwilę rozmawiać (nie mamy ochoty żeby usłyszał w jakim języku rozmawiamy bo przypuszczam, że już do rana nie pozbylibyśmy się jego marudzenia). Targa ze sobą worek butelek i puszek, tym bardziej nie będziemy mu przeszkadzać w pracy. Z kolei sympatycznym gościem okazał się czarnoskóry Baltazar - Kopenhaski diler, który kilka razy przechodził obok nas i w końcu zapytał o co chodzi z tymi flagami na rowerze, bo go to zaciekawiło. Dostaje odpowiedź i bardzo się z tego powodu cieszy, bo jak mówi urodził się w Szwecji i zaczyna się rozmowa o tym kraju oraz o Danii. Potem jeszcze kilka razy przychodził do nas na rozmowę (także i za dnia ), gdy robił sobie przerwę w swojej "pracy".

Dzień 6 Kopenhaga

Rano ok. 8 jesteśmy gotowi na zwiedzanie. Przed nami park rozrywki "Tivoli" (naprzeciwko dworca) ale ten sobie darujemy. Na początek ratusz i pomnika J.Ch. Andersena (chyba każdy wie kto to). Potem sympatyczna Dunka widząc jak walczymy z mapą pomaga nam dojechać na słynną "Christianię", czyli dawne koszary zajęte już od ponad 45 lat przez hippisów i do dziś będące miejscem zamieszkania przez ludzi, którzy chcą być "poza systemem". Przed wjazdem namalowane info żeby się bawić, nie panikować i nie robić zdjęć (boją się policyjnych tajniaków). Ale jak się chce, to zdjęcia się zrobi bez problemu. Jest godz. 9.30 i jest już dość gwarno. Specyficzny zapach marihuany unosi się w powietrzu bardzo często. Znajdujemy normalny sklepik i tam wypijamy piwo "Made in Christiania". Można nawet płacić kartą, a więc "system" i tak tam dotarł. Jest tam też i piekarnia i mają naprawdę smakowite produkty (bez dodatku narkotyku -żeby to było jasne!). Spora część ludzi już rano jest w innym wymiarze, to co się musi dziać po południu i wieczorem.. Jest już otwarty i bar ale chmura dymu wiadomego specyfiku skutecznie nas odstrasza żeby tam się zatrzymać. Nasz następny punkt to pomnik słynnej syrenki, którą okupuję cała masa turystów z całego świata, ale i my znajdujemy lukę i w spokoju możemy zrobić zdjęcia. Przy okazji zwiedzamy też stary fort położony niedaleko i kierujemy się pod pałac królowej, gdzie każdego dnia jest uroczysta zmiana warty. Cała procedura trwa ok. 30 minut i policja pilnuje żeby na placu wtedy była absolutna cisza. Nasze przerwy robimy na dworcu. Oczywiście w tym tłumie za dnia szybko wyłuskuję nas Baltazar wypytując co już zwiedziliśmy i czy nie potrzebujemy jakiejś pomocy. Po obiedzie zaliczamy jeszcze browar "Carlsberga". Przepotężne... W niejednym mieście byłaby to osobna dzielnica. Potężny biurowiec plus mnóstwo budynków i charakterystyczna brama ze słoniami która informuję że jesteśmy już w królestwie piwa. Posiadają oczywiście muzeum, sklep firmowy, bar. Zaliczamy wszystko. Piwo 0,4 l. to koszt ok. 6 euro i proszę mi wierzyć, że to jedno z najtańszych miejsc w Kopenhadze... Jako że urlop jest ograniczony, trzeba jechać dalej. Teraz już tylko na południe. Dzięki mapie i pomocy Duńczyków (również bardzo chętni do pomocy), w miarę szybko udaję nam się wydostać z miasta i ścieżką rowerową Kopenhaga - Berlin (dobrze oznaczona) kontynuujemy podróż. Kilka km za miastem jest już spokój i czas na pierwszy obóz "na dziko". Nie ma z tym problemu w Danii (jak i w Szwecji). Odbijamy na tyle od szlaku że pozostajemy niewidoczni dla osób postronnych i o to chodzi. Niebo się chmurzy ale nie pada,co najważniejsze.

Dzień 7 do Gedser (Dania)

Poranek jest chłodny, ale Leszek ma ze sobą mini kuchenkę i ciepła kawa plus herbata szybko rozgrzewa i stawia nas na nogi i po kilkunastu minutach jesteśmy gotowi na długi etap. Zmienna pogoda znów nie ułatwia nam jazdy. Robimy wiele przerw żeby się zregenerować. Mijamy małe i większe miejscowości (w jednej zatrzymujemy się jak zwykle na obiad - trzeba przyznać smaczny, a plusem tego jest też że można do woli robić sobie dolewkę różnych soków - więc pragnienie nam dokuczać nie będzie). Plusem także dobrze oznaczona ścieżka rowerowa. Robimy prawie trzy godzinny postój. Po drodze oczywiście mnóstwo mostów i raz mały prom żeby przedostać się dalej. Mamy wrażenie że chyba cała Dania jeździ na rowerach. Po północy jesteśmy w miasteczku Nykobing Falster i na przystanku autobusowym jest informacja że o 2.30 jest prom z Gedser (ok.35 km) do Rostocku (Niemcy). Krótka narada i mimo zmęczenia postanawiamy jechać, tym bardziej że ścieżka rowerowa temu sprzyja i nocna jazda jest nawet fajna i wiatr też już nam nie dokucza. Do przeprawy promowej docieramy o godz. 2.38... Widzimy już tylko odpływający statek. Trudno... Następny prom o godz.6, więc "rozbijamy" nasz obóz w poczekalni i czas na małą drzemkę. Bilet na prom można kupić tylko w automacie za pomocą karty kredytowej. Gotówki nikt nie bierze. Ot, takie małe ostrzeżenie jakby ktoś chciał również rowerem się tu wybrać. W końcu jest prom i krótki sen. Droga daję się we znaki a za chwilę Rostock.

Dzień 8 Rostock (Niemcy) - Berlin

Raniutko jesteśmy w Rostocku i błyskawicznie wydostajemy się z portu i pędzimy do piekarni na śniadanie (na tym promie ceny akurat bardzo wysokie - za mini zupę życzono sobie 8 euro. Za dużo). Po posiłku i kawie morale od razu w górę i szybko do centrum a potem mozolna jazda do Berlina (ale za to przez fantastyczny park narodowy). I brawa za oznaczenie trasy. Bardzo głębokim popołudniem po pokonaniu prawie 190 km jesteśmy na rogatkach Berlina. Pociągiem podjeżdżamy do centrum, gdzie moja podróż się kończy (następne 2 dni spędzam w Poczdamie). Czeka tam na mnie kumpel, rower ładujemy do auta i kolejne godziny spędzam w bodaj najładniejszym mieście Niemiec, czyli wspomnianym Poczdamie. Leszek z kolei kręci kolejne kilometry w Berlinie. Zwiedza miasto i dopiero wieczorem wydostaję się z metropolii. Przez kolejne 2 dni cierpliwie jedzie na rowerze (w tym spanie "na dziko" ) do Bogatyni osiągając na koniec niesamowity wynik - ok.1380 km w 10 dni!!! Czapki z głów Moi Mili!!! Ja kończę mój rajd z wynikiem 1020 km (z Poczdamu wracam pociągiem). Był to dość ekstremalny rajd (głównie przez pogodę), ale pozwoliło to nabrać kolejne doświadczenia które na pewno nam się przydadzą przy planowaniu kolejnej eskapady, bo na pewno musimy robić krótsze odcinki. Za duże zmęczenie przychodziło. W każdym razie fantastycznie spędzony urlop i na pewno żaden z nas nie zamieniłby tego na pobyt w ekskluzywnym hotelu. Tego jestem pewien i namawiamy innych do takiego sposobu podróżowania. My już mamy mały plan na przyszły rok jeśli zdrowie dopisze, bo czas znaleźć musimy!

Sławomir & Leszek

Podziel się ze znajomymi!

W celu zapewnienia jak najlepszych usług online, ta strona korzysta z plików cookies.

Jeśli korzystasz z naszej strony internetowej, wyrażasz zgodę na używanie naszych plików cookies.