Trzech miłośników jazdy na rowerze (dwóch z Bogatyni - Leszek i Janusz) i jeden z Porajowa (Sławek) postanowiło wyruszyć na dwóch kółkach do głównego miasta Austrii czyli Wiednia.Oto zapiski dziennika który prowadził ten ostatni

Dzień 1 --- 58 km

Wyruszyliśmy 3.7 (piątek) późnym popołudniem, wyznaczając miejsce zbiórki na przejściu granicznym w Porajowie .Droga wiodła przez Hradek nad Nysą, Bily Kostel, Chrastavę, Machnin, Liberec, Hodkovice n M, i do Turnova, gdzie zaplanowaliśmy poszukać pierwszy nocleg na campingu. Gdy wjechaliśmy do Turnova po kilkunastu minutach spotykamy młode małżeństwo (Petr i Klara), które spytaliśmy o pole namiotowe. Po kilku minutach sympatycznej rozmowy proponują nam nocleg u siebie! Z oferty oczywiście korzystamy. Po ulokowaniu się w domu naszych gospodarzy poszliśmy wspólnie do pobliskiej gospody napić się piwa. Po powrocie Petr otwiera swoją "magiczną" piwniczkę i wyjmuję z niej 3 butelki mocniejszego trunku, przy których do późnych godzin rozmawialiśmy o Czechach, Polsce, polityce itp. Tak minął nam dzień.

Dzień 2 --- 67 km

Rano Petr serwuję nam śniadanie, po którym ruszamy dalej. Obieramy kierunek na tzw. "Czeski Raj". Tempo nie jest szybkie. Kilometrowe podjazdy robią swoje. Robimy przerwę przy "Kamiennej Bramie", gdzie strzelają migawki naszych aparatów. Formacje skalne też robią na nas wrażenie. Przerwę obiadową robimy w Libośovicach. Jedziemy dalej robiąc od czasu do czasu pauzę na uzupełnienie płynów. Wjeżdżając do miejscowości Patek widzimy kilka rowerów przy eleganckim stawie i bar. Okazuje się, że to nie jest bar... Był to budynek, który używa miejscowe koło wędkarskie i mieli właśnie zamkniętą imprezę, ale gość który polewał piwo mówi, że za 20 koron może nam nalać. Cena dobra, więc zostajemy. Po kilku minutach reszta wędkarzy żywo interesuję się nami i celem naszej podróży. Zostajemy wprost sterroryzowani żebyśmy zostali u nich na party. Już za nic nie musimy płacić. Leję się piwko i inne trunki. Zostajemy też nakarmieni świeżym mięsem prosto z rusztu. Zagadujemy czy możemy postawić tu namioty na noc. Nie widzą żadnego problemu. Impreza trwa w najlepsze, na gitarze dwóch miejscowych śpiewa czeskie przeboje. W pewnym momencie gitarę przejmuję Janusz i gra kilka piosenek. Wędkarze są wniebowzięci. Rozstawienie namiotów stwarza kilka problemów technicznych, wynikających oczywiście ze zmęczenia. Jeden z miejscowych wędkarzy prosi tylko żeby w nocy zwrócić uwagę na jego auto ponieważ wraca pieszo. Spinam swój rower z jego samochodem i wszyscy są zadowoleni.

Dzień 3 ---- 56 km

Z samego rana obieramy drogę na Kolin. Dzięki ścieżce rowerowej drogę pokonujemy błyskawicznie. Po drodze przejeżdżamy jeszcze przez Chotanky, gdzie wg. legendy Św. Wojciech przysiągł wierność Bogu. Potem kierunek na Stary Kolin i zaczyna się nudna droga przez pola, a słońce grzeję niesamowicie. Po 50 km robimy postój w gościńcu w miejscowości Tupadly, który to okazuję się dość obskurny. Z jednym rodzajem piwa i trzema napojami bezalkoholowymi. Ale za to możemy nabić baterię naszych telefonów. Jedziemy 6 km dalej do Śebestenic. Trafiamy na normalną gospodę "Na Rużku", którą obsługuję wesoły kelner Tomaś. Jemy pyszny obiad i popijamy piwem. Poznajemy też innego cyklistę, który tam zajechał. Michal z Morawy również podróżuję sobie na dwóch kółkach przez Czechy. Wymieniamy się numerami telefonów i mailami na przyszłość. Nigdy jeszcze nie był w Polsce i chciałby to nadrobić. Kelner Tomaś z kolei proponuję nam nocleg w barze. Zostajemy! Okazuje się, że Śebestenice to mała wieś która liczy sobie tylko 96 mieszkańców! Późnym popołudniem znakomita większości z nich zaczyna się schodzić na plac przed gospodą. Mają ze sobą grille i jedzenie i wspólnie zaczynają świętować. Okazją do tego jest 600 rocznica upamiętnienia spalenia Jana Husa. Wszyscy się tam znają. Atmosfera rodzinna.

Dzień 4 --- 99,5 km

Po przespanej nocy dowiadujemy się że historia tej gospody sięga 1790 r. i cały czas (z wyjątkiem czasów komunistycznych) prowadzi ją rodzina Kunaśek! Po 225 latach ma to pod swoją opieką 9 generacja. Rano jeszcze w barze senior rodu serwuję nam kawę i kiełbaski na śniadanie. Tuż po wyjściu łapię nas pierwszy deszcz podczas tej podróży. Trwa na szczęście tylko 5 min. i ruszamy dalej. Zaczynają się podjazdy i zjazdy. I tak w kółko. Oczywiście preferujemy zjazdy. Po ok. 35 km robimy pierwszą przerwę na uzupełnienie wody. Słońce już tak nie pali jak w poprzednich dniach i jedzie się całkiem fajnie. W Śtokach za równowartość 15 zł jemy smaczny obiad. Potem następują potężne wzniesienia po których pokonaniu nawet jazda w dół nie cieszy jak zwykle. Ścieżka wiedzie min. obok ruin zamku Rokśtejn. Na nasze szczęście lądujemy w Bransouze gdzie jest mały pensjonat z basenem za życiową cenę (200 kć). Po pokonaniu w dniu dzisiejszym prawie 100 km w końcu zasiadamy na balkonie przy szklaneczce zimnego piwa. Ustalamy plan na następny dzień. Jeden z nas (Sławek) wyrusza jutro do Austrii sam, a dwóch uczestników wyjazdu (Leszek i Janusz) ma w planie spędzić w Czechach jeszcze dwa, trzy dni a potem obrać kierunek na Wiedeń.

Dzień 5 --- 106 km

Dzień zapowiada się słonecznie i po rozgrzaniu się następuje moja dalsza jazda. Już po 3 km muszę wspinać się na konkretną górkę. Tak upływa czas aż do miasta Trebić, gdzie jestem zły na siebie bo gdzieś ominąłem zjazd i wyrzuca mnie na drugim końcu miasta. Na szczęście obok jest plan miejscowości i udaję się odwrócić sytuację. Trwa to dobrych kilkanaście minut. Potem droga wiedzie przez wsie z tragiczną nawierzchnią, a kamyczki niemiłosiernie obijają błotniki i mnie. W południe słońce daję o sobie tak znać że w Unanove (tuż przed Znojmem) robię robię przerwę na obiad i półtorej godziny chowam się przed słońcem. W końcu dojeżdżam do Znojma i kieruję się do centrum obejrzeć piękne zabytki. Przejazd przez Znojmo okazuję się mega łatwy, choć miałem obawy po doświadczeniach w poprzednim mieście. Omijam główną drogę do granicy przez którą pędzi milion tirów na godzinę. Jadę przez okoliczne wioski i w ostatnim momencie wpadam na granicę Hate-Kleinhaugsdorf. Jeszcze po czeskiej stronie mijam fantastyczny park rozrywki dla dzieci "U Merlina". Po Austriackiej stronie po 100 m wjeżdżam na ścieżkę rowerową, która prowadzi mnie do Haugsdorfu. Jest godz. 16, ale ja już mam na dziś dość .Góry i słońce zrobiły swoje. Jeden Austriak poleca mi pensjonat oddalony od miasta zaledwie 3 km. Wchodzę i mówię "Gruss Gott" - tak jak to tam wypada. Po krótkiej rozmowie w języku niemieckim okazuję się że piękna recepcjonistka i barmanka w jednym - Petra jest Czeszką, więc automatycznie przechodzimy na jej język, co mnie bardzo cieszy. Akcent austriacki nie należy do najłatwiejszych w zrozumieniu .Petra organizuję mi pyszną kolację, a ja rewanżuję się winem. Przyjeżdża właściciel, który ma żonę z... Krakowa. Niestety była u rodziny w kraju. Szef pyta, na którą godzinę chciałbym śniadanie. Odpowiadam, że o 7 rano chciałbym już wyjeżdżać. Mówi, że oni przychodzą do pensjonatu dopiero o godz .9 ale to nie problem. Śniadanie będzie czekać na mnie w lodówce i oprócz klucza do mojego pokoju dostaję również klucz do całego pensjonatu (!) z prośbą żebym rano wrzucił je do skrzynki na listy. Po raz kolejny tej podróży opada mi szczęka jakie ludzie mają zaufanie do do jakby nie patrząc obcego! Dzwoni Leszek i informuje, że też posunęli się kilometrowo, ale oczywiście nadal są w Czechach.

Dzień 6 --- 72 km

Poranek zaczynam od śniadania, które czeka na mnie w obiecanej lodówce. Po szybkim ogarnięciu się wyruszam ok. 7 rano w dalszą podróż. Na początek muszę wrócić 3 km do mojego szlaku i znów zaczyna się mozolna wspinaczka rowerem. Dojeżdżam do Hollabrunn i to jest moja ostatnia szansa na uzupełnienie napojów. Na horyzoncie niebezpiecznie zbierają się chmury, ale pogoda nadal dopisuję. Kieruję się do Porrau, gdzie najpierw muszę pokonać mega wzniesienie ale wynagradza mi to długi zjazd z góry o nachyleniu 14 %. To ostatni godny uwagi podjazd na trasie. Teraz zaczynają się małe pagórki aż trasa wypłaszacza się na elegancką równinę. W Sierndorf wjeżdżam na ścieżkę rowerową nr 83, która prowadzi mnie do Stockerau, a tam leśnym duktem przez park krajobrazowy po 6 km docieram do Dunaju! Jeszcze szybkie spojrzenie na elektrownię wodną "Greifenstein" i ścieżką nr 6 docieram do słynnej Dunajskiej Drogi Rowerowej. Po kilkunastu minutach docieram do Korneuburga gdzie robię sobie przerwę na ugaszenie pragnienia i wypatruję zjazdu na prom którym przepłynę na drugą stronę rzeki. Koszt promu z rowerem to 3,4 euro i po 1,5 km kilka minut przed godz. 14 docieram na camping który jest usytuowany w miejscowości Klosterneuburg. Camping położony jest 3,5 km od Wiednia, a same miasteczko nazywane jest "Bramą do Wiednia". Góruje tam potężny kompleks kościelno-klasztorny ufundowany przez cesarza Leopolda III. Po dokonaniu rejestracji zrywa się potężna ulewa. Na razie nie rozbijam namiotu, siedzę cierpliwie w campingowym barze popijając piwo. Gdy deszcz na chwilę ustaje, wykorzystuję moment i w końcu się rozbijam. Niedługo potem nadchodzi potężna burza która trwa kilka godzin a ja w środku namiotu z niepokojem obserwuję czy mój namiot wytrzyma i nie zacznie przeciekać woda. Producent, u którego kupowałem namiot zapewniał że wytrzyma on 5000 mm słupa wody. Mój poprzedni miał tylko gwarancję do 1500 mm i już dawno nie nadaję się do niczego. Nowy namiot wytrzymuje! Mam suchutko! Burza w końcu łagodnieje, a ja w spokoju udaję się na kolejne piwo. Zwiedzanie Wiednia muszę odłożyć na jutro. Dzwoni Leszek i informuje, że za 2 dni powinni do mnie dołączyć.

Dzień 7 --- 45,6 km

Pogoda rano dopisuję, choć wiatr utrudnia normalną jazdę. Wskakuję na rower i ruszam do Wiednia, który zaczyna się od mojego pola namiotowego 3,6 km dalej. Na rogatkach Wiednia jem śniadanie i wzdłuż Dunaju ruszam na podbój miasta.Stolica ma genialne ścieżki i śluzy rowerowe praktycznie wszędzie. Człowiek nie ma obaw, że stosując się do przepisów nikt go nie potrąci, a i kierowcy aut mają z tego powodu większy komfort jazdy. Jest zbudowana nawet oddzielna sygnalizacja świetlna dla cyklistów. Najpierw kieruję się do Ratusza gdzie odbywa się na otwartym powietrzu festiwal filmowy. Olbrzymi ekran jest tuż przed budynkiem, a specjalne trybuny zapewniają dobry widok z każdego miejsca. Potem jadę dalej. Ilość zabytków i zadbanych parków przyprawiają o zawrót głowy. Dzień to na pewno za mało żeby to wszystko obejrzeć. Trafiam również na dom gdzie mieszkał i komponował w pewnym okresie Mozart. Kupuję kilka pamiątek związanych z Wiedniem (niestety tylko kilka-sakwa rowerowa też ma swoje granice). Oczywiście miejsce dla figurki Mozarta musi się znaleźć. Znajduję pocztę i wysyłam kartki pocztowe niedowiarkom w kraju, którzy twierdzili że na rowerze w życiu nie dojedziemy. Jako że jestem fanem piłki mój następny cel to "Ernst Happel Stadion", czyli stadion narodowy. Przejeżdżam przez gigantyczny kompleks parkowo-sportowy "Prater" i w końcu jest, bo pomału zaczynałem się zastanawiać czy nie przegapiłem (znowu...) zjazdu. Objeżdżam cały stadion, zamknięty na cztery spusty, ale przy jednej bramie pokazuję się obsługa sprzątająca. Sprintuję do nich na rowerze, oni się zatrzymują. Już chyba domyślają się o co chodzi. Zagaduję do nich czy mogę za nimi wjechać i strzelić szybko parę fotek. Nie widzą przeszkód i w ten sposób dostaję się na bieżnię. Stadion od środka robi wspaniałe wrażenie. Kilka fotek i zmykam dalej. Jeżdżę sobie jeszcze po Wiedniu bez wyraźnego celu, a tu nagle Austriak pyta się mnie jak do centrum. Tłumaczę mu w kilkanaście sekund i sam jestem zaskoczony jak dobrze zapamiętałem drogę.Późnym popołudniem zjeżdżam do "Bazy". Zasłużony prysznic i zachodzę do kempingowego baru na obiad i piwo. Znowu zrywa się ulewa, ale na szczęście trwa tylko 40 min. Namiot ponownie spisuję się na medal. Wieczorem wymieniam sms-y z Leszkiem. Nadal są w Czechach.

Dzień 8 --- 3 km

Dzisiaj dzień bez roweru, ale rano poważnie się zastanawiałem czy nie pojechać do Bratysławy. Zwycięża jednak opcja żeby pieszo wspiąć się do kompleksu klasztorno-kościelnego Neuburg. To taka austriacka Częstochowa. Kościół i klasztor kazał w 1114 r. wybudować Leopold III. Polityka i religia przewijała się tam cały czas i po dziś monumentalne budowle i dopieszczone szczegóły cieszą oko. Można zwiedzać w grupie (niemiecko języczny przewodnik) lub indywidualnie. Wybieram zwiedzanie samemu, płacę 11 euro i dostaję zestaw słuchawkowy w jęz.polskim. Chodzę sobie w górę i w dół. W pewnym, momencie zjeżdżam nawet do ogromnych piwnic gdzie do dziś mnisi produkują wina słynne na całą Austrię. Zresztą wg zapisów w starych kronikach to przy tym klasztorze są najstarsze winnice w Austrii. Zwiedzam część muzealną gdzie wystawione są elementy znalezione w pobliżu klasztoru. Min. groteskowa twarz z XII w itp. W końcu najważniejsza część wycieczki - Skarbiec. Zdobione złotem szaty, kielichy, kość słoniowa i najważniejszy skarb Austrii - korona władców. Wszystko pod maksymalną ochroną kamer, czujników, laserów i kto wie czego jeszcze. Jest co podziwiać. Po południu sms od Leszka z informacją że są na finiszu, więc wskakuję na rower i czekam na nich po drugiej stronie Dunaju. Potem przy kufelku piwa dzielimy się wrażeniami z minionych kilku dni

Dzień 9 ---18,6 km

Rano nigdzie się nie śpieszymy. Małe śniadanko itd. Dopiero kilka minut po 10 ruszamy do Wiednia. Oczywiście jedziemy wzdłuż  Dunaju, a potem odbijamy na stare miasto. Okazuję się, że kilka pamiątek do sakwy da się jeszcze upchnąć. Podziwiamy kościół św. Stefana (wysokość jednej z wież to 137 m) i przesuwamy się odpocząć na Helden Platz gdzie również mnóstwo zabytków do zobaczenia. W końcu nasze rowery kierujmy na dworzec główny i czekamy na nasz pociąg. Licznik wskazuję mi że podczas tej podróży pokonałem 519,7 km. Kilka minut po 17 odjeżdżamy pociągiem do Pardubic. W Pardubicach z kolei 40 min. przerwy i wskakujemy do pociągu na Liberec w którym meldujemy się kilka minut po północy, a tam czekają na nas nasi kumple z Sieniawki wraz z dużym autem. Ładujemy nasze pojazdy i odjazd do domu.

Małe podsumowanie

Awarie: 10 km przed Turnovem zakleszczył mi się w nieprawdopodobny sposób łańcuch.Tracimy ok. 25 min. Janusz również ma problemy z łańcuchem na finiszu, kila razy spada.

Kontuzje: Leszek wjeżdża w głęboką koleinę (w Czechach) i następuję bolesny upadek. Na szczęście kask chroni przed poważniejszymi konsekwencjami i kończy się na kilu zadrapaniach.

Straty: Podczas jazdy w dół (po tragicznej nawierzchni) w powietrze wylatuję mi lusterko. Nie udaję mi się go odnaleźć. Wyskakuję również rezerwowe światło przednie.Te udaję mi się pozbierać i uratować.

Jedzenie: w Czechach i Austrii bardzo dobre.

Piwo: w Czechach bardzo dobre, mnóstwo mało lokalnych browarów i nazw piw o których wcześniej nie słyszeliśmy. W Austrii jak dla mnie jedyne piwa które mi smakowały to "Hubertus" i "Gosser". Reszta to katastrofa! Co innego winna - światowy poziom.

Koszt pociągu: bilet z Wiednia do Liberca przez Pardubice to 670 kć za osobę + 250 kć za rower.

Podziel się ze znajomymi!

W celu zapewnienia jak najlepszych usług online, ta strona korzysta z plików cookies.

Jeśli korzystasz z naszej strony internetowej, wyrażasz zgodę na używanie naszych plików cookies.